top of page
  • Zdjęcie autoraJacek - Przeszkodowo.pl

O takie Barbariany walczyliśmy - Barbarian Race Wisła 2020 - relacja prosto z Wisły

Zaktualizowano: 30 gru 2020

W relacji z Ustronia pisałem, że moja miłość do Barbariana została wystawiona na ciężką próbę, powód – niedostosowanie trasy do warunków pogodowych (tutaj link). Wódz, czyli Grzegorz Szczechla, uważnie słuchał i czytał co się działo w Internetach i zapowiedział zmiany. Zapowiedział, że Barbarian to bieg tworzony dla nas, dla zawodników i będzie taki jaki chcemy, na jaki zasługujemy. No to ja na to – sprawdzam.



Na tydzień przed biegiem, zacząłem uważniej sprawdzać prognozę pogody, niestety ponownie na barbarzyński Weekend „duchy przodków” zaplanowały dla nas próbę charakteru. Miało być deszczowo i zimno, a nawet bardzo zimno. Temperatura miała być ledwo powyżej zera, co nawet jak na połowę października wydawało się lekką przesadą. Im bliżej dnia startu, tym prognozy się poprawiały, a przynajmniej jeśli chodziło o opady, a przynajmniej jeśli chodziło o niedzielę.


Ponownie to Openerowcy dostali prawdziwy chrzest bojowy i startowali w strugach deszczu. Uczestnicy niedzielnej edycji mieli nieco lepiej i deszczu praktycznie nie było, a nawet czasem zaświeciło słońce, na chwilkę, ale zawsze to coś.


I tak stojąc w niedzielę na starcie, około godz 9.30, u podnóża skoczni narciarskiej Wisła - Malinka im. Adama Małysza, wróciłem jeszcze na chwilę myślami do live’a z udziałem Wodza, który zapowiedział, że na trasie nie będzie odcinków wodnych, że nie będzie nawet latającego barbarzyńcy, ani innych przeszkód umieszczonych w wodzie. Sama trasa też została zmodyfikowana i tym razem metę umiejscowiono w tym samym miejscu co start. Zapowiedziano nowe przeszkody. Nowe zasady z Ustronia zostały utrzymane. Sporo zmian, a nawet bardzo dużo. No zobaczymy co to będzie, czy to będzie dalej TEN Barbarian, który mam w pamięci sprzed roku? Czy to będzie TEN Barbarian dla którego wstaje się w niedzielę jeszcze nim słońce wstanie, a dzień wcześniej zmienia się koła na zimowe, żeby bezpiecznie dojechać (serio to zrobiłem, gdyż zaplanowałem trasę przez przełęcz Salmopolską, gdzie okoliczne góry i drzewa wzdłuż drogi pokrywał śnieg – widoki bajkowe).



10, 9, 8,… 3, 2, 1 – start – Wodzu, sprawdzam. Bieg zaczyna się od podbiegu, he he he, po buli skoczni, bardzo szybko z biegu przechodzi się do marszu, a jeszcze szybciej z marszu przechodzi się na napęd na cztery kończyny. Podejście ułatwia siatka rozciągnięta na całej szerokości i długości, bez niej nie byłoby opcji podejścia, mokry igielit jest śliski niczym lód. Podczas niedzielnego biegu „wystarczy” wdrapać się na samą bulę, w przeciwieństwie do sobotnich mistrzostw w biegu na skocznię, nie trzeba już wbiegać po schodach wzdłuż najazdu.


Po kilku minutach, które sprawdziły siłę i wytrzymałość naszych łydek oraz pojemność naszych płuc można chwilę odetchnąć podczas odcinka biegowego, ale najpierw szybki rzut oka przez ramię i widzimy piękną panoramę Beskidów i zadajemy sobie pytanie jakim cudem skoczkowie narciarscy robią to co robią, skąd na to biorą odwagę? Nie mam pojęcia... ale budzi to mój mega, mega szacun.


Od razu przypominam też sobie, że zmierzając z parkingu, który znajdował się zaledwie 200 metrów od biura zawodów, widzę Adama Małysza – tak TEGO Adama Małysza, co prawda przez ułamek sekundy, gdy przemknął obok w swoim Mercedesie, ale i tak się poczułem jakbym dotknął legendy.



Wspomniawszy już o biurze zawodów, to wszystko przebiegło zgodnie z planem, system wpuszczania zawodników na 30 minut przed startem ich fali wypalił i zminimalizował ilość ludzi przebywających w biurze w jednym momencie. Cóż, takie czasy. Nie miałem problemów z przepisaniem pakietu czy ze zmianą godziny fali. Z tego co obserwowałem pracownicy biura biegle posługiwali się angielskim i bez problemu porozumiewali się z zawodnikami zza granicy. Budynek skoczni zapewniał dużo przestrzeni i ciepło przed startem. Ciekawostką było, że pakiety startowe były rozdawane po ukończeniu biegu, a przed startem otrzymywaliśmy tylko sam chip i opaski. Uważam, że to super rozwiązanie. Po pierwsze nie trzeba nosić ze sobą niepotrzebnych klamotów przed startem, a dwa, że pakiet otrzymuje się po zdaniu chipa, więc nie zapomni się aby go oddać, no i taki wywalczony pakiet jest jakoś więcej warty niż otrzymany przed startem. Generalnie do biura zawodów czy depozytu zlokalizowanego tuż obok, nie mam żadnych zastrzeżeń, tylko same pochwały.


Koniec tych wspomnień, ponieważ zbieg się skończył i zaczynają się przeszkody: rurecznica, kołowroty, parówa oddzielone o kilkaset metrów od siebie. Jest spoko. Za chwilę kolejne podejście i zaczyna się dłuższy odcinek biegowy, który raz pnie się w górę, raz trochę w dół. Cały czas wśród górskich lasów, choć na starcie może było trzy lub cztery stopnie powyżej zera to w tej chwili wspomnienie o chłodzie już dawno minęło.



To co zapamiętałem z kolejnych przeszkód to była Anakonda. Niby zwykła siatka rozciągnięta na ziemi, ale jej długość i miejsce w którym była rozciągnięta zrobiły robotę. A mianowicie bardzo strome podejście, które po obfitych opadach deszczu zapewniło nam sporą dawkę błota . Pokonanie przeszkody wymagało sporego wysiłku, a gdy już to się udało - faktycznie trochę się czułem jakby mnie anakonda wypluła i też tak wyglądałem.


Barbarian ma szczęście (a raczej to efekt odpowiedniej polityki kadrowej :)) do miłych i zaangażowanych wolontariuszy. Jednak dziewczyna, która stała przy rundzie z worem, pomiędzy Anakondą i Chomikiem, przebiła wszystkich. Na swój charakterystyczny sposób motywowała zawodników z całych sił, oj, nie oszczędzała gardła. Jej głos jeszcze długo dudnił mi w głowie.


Po ww. przeszkodach nastąpił jeden z piękniejszych elementów trasy, odcinek biegowy z którego roztaczał się przecudowny widok na Beskidy, góry i doliny były widoczne zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Sielanka nie trwała jednak długo i wkrótce to co zdobyliśmy podejściami w górę, oddawaliśmy ostrymi zejściami w dół.



Przypomnę, że od kilu dni padało, tak więc były to wymagające zbiegi, dające jednak mnóstwo frajdy i satysfakcji, czasem tak strome, że właściwie można było po prostu poddać się żywiołowi i zjeżdżać na własnych czterech literach.


Następnie odcinek po płaskim, ścianka zwykła, ścianka ruchoma, równoważnia i się zaczęło :>


Przeszkodowe, babarzyńskie wesołe miasteczko: LowRig, Egzekutor, Fatality, HotWheels, Dragon Tail, Salmon Ladder, Long Swing (tylko kółka, ale meeeega długa konstrukcja, a same chwyty dość daleko oddalone, więc trzeba było się czasem solidnie bujnąć). Po chwili Hybryda, UFO, Combo – tutaj nowość w stosunku do Ustronia, nielimitowana ilość prób doskoczenia na linie do kółka, ale jak już się dosięgło, to nie było przebacz i trzeba było przeszkodę przejść za pierwszą próbą (Elite) lub za drugą (Open). Fuzja też uległa przemianie (wg Wodza, na każdym biegu ma być inna) i najtrudniejszym elementem były… tak, tak – plotki się potwierdziły – gibony. Oczywiście jak na Barbarian Race przystało w bardzo trudnej wersji. Nie było nawet opcji by je przejść na chickena, trzeba było je zrobić prawilnie (na szczęście tu również można było próbować do skutku). Holy Sticks było, ale bez wody (dało się). Przeszkód było mnóstwo, więc na pewno coś pominąłem, dodam, że były oddalone od siebie o kilkadziesiąt, kilkaset metrów. Idealnie by nie robiły się korki i by się konkretnie zmęczyć.



W tym miejscu nastąpiła zmiana trasy w stosunku do roku poprzedniego i zamiast w lewo skręcamy w prawo… i znów pod górę mam. Po chwili oczywiście ostro w dół i zaczynamy ostatni etap tego biegu.


Do pokonania mamy nowość Corrida de Toroz, czyli przeszkodę złożoną z kompozytowych chwytów marki Toroz (które miałem okazję niedawno testować – tu link do moich testów) spodki, nunchaka, kulki i jeszcze raz spodki. Z ciekawostek to każdy tor miał chwyty w inny kolorze. Zdążyłem zaledwie pomyśleć, że to dość ciekawy sposób promocji dający szerokiemu gronu możliwość pomacania tych chwytów, by po chwili się wspinać na klik-klak. Po chwili wisienki, kolejny lowrig i wreszcie jest Pani Skolopendra.


Absolutna nowość. Ciężko wytłumaczyć czym to jest słowami, to trzeba zobaczyć, no ale spróbuję. Wyobraźcie sobie połączenie ninja ringów z wariatem, tylko, że ostatecznie obyło się bez ninja ringów i trzeba było na samych rękach, ale w drugiej części były już tradycyjne ninja ringi jak na fatality – jasne? Nie. To odsyłam Was na fanpage Barabariana - tam znajdziecie film. O dziwo, udaje się ją pokonać i została już tylko pięciometrowa Jej Wysokość Rampa.



Na szczęście są sznury, więc może nie będzie tak źle. Zastanowiła mnie jednak grupka osób zgromadzonych przed „pajpikiem”. Okazało się, że tej przeszkody nie można ominąć ponieważ…meta była na górze. Genialne. Mata wykrywająca chipy była umiejscowiona na samej górze rampy, medale również. To się nazywa motywacja by tam się wdrapać. Było ślisko, więc kilka prób było potrzebnych, ale w końcu udało się wdrapać, przekroczyć linię mety i medal zawisł na szyi.


Jeszcze tylko zejść na dół, odebrać Leszka i pomknąć do budynku skoczni gdzie po zdaniu chipa otrzymywało się pakiet startowy, a przy okazji można było się ogrzać oraz otrzymać ciepłą herbatę, no i strzelić sobie kozackie foto na ściance trzymając w rękach barbarzyńskie akcesoria. I już. Koniec tej wspaniałej przygody.



Jeśli drogi czytelniku dotarłeś do tego miejsca to proszę wytrzymaj jeszcze chwilkę, przeczytaj podsumowanie i już Cię dłużej nie zatrzymuję.


Nie zwykłem wystawiać biegom oceny, ale gdybym to robił to byłoby zasłużone 10/10. Z mojego punktu widzenia zagrało wszystko. Każda zmiana na plus. Pomimo braku kilku przeszkód takich jak np.: latający barbarzyńca, to duch Barbariana został całkowicie zachowany. Rezygnacja z odcinków wodnych to ogromny plus, temperatura była wystarczająco niska, a teren wystarczająco wymagający, o przeszkodach nie wspominając, aby bieg zdrowo wymęczył, ale nie przekroczył cienkiej granicy akceptacji i zdrowego rozsądku.


Umiejscowienie mety przy starcie wyszło na dobre. Koniec z uciążliwym dojazdem z jednego miejsca do drugiego. Tym lepiej to wyszło, że w budynku skoczni można było się od razu ogrzać po biegu. W starym miejscu, nie byłoby to raczej możliwe, a busy wyglądałyby jakby w nich odpalono bomby błotne.



Minusy?? Brak. Serio.


„Wodzu” gratuluję Tobie i całej Twojej ekipie organizacyjno – sędziowskiej, wolontariuszom, pracownikom biura zawodów, depozytu, itd. Wiem co nieco jakie były kłopoty z organizacją na kilka dni przed samym biegiem… Dziękuję, że się nie poddaliście i zrobiliście fantastyczne wydarzenie w taki sposób, że uczestnicy nie odczuli Waszych kłopotów w najmniejszym stopniu.


Czapki z głów.


Pozostaje mieć tylko nadzieję, że będą warunki do zorganizowania trzeciej edycji Barbarian Race w tym roku, zaplanowanej na 7-8 listopada w Dąbrowie Górniczej. Chcę w to wierzyć, dlatego mówię, do zobaczenia.

Piona.



1725 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page